To był dość spontaniczny wypad do kina, zapoczątkowany jednym tweetem chwalącym film. Akurat mieliśmy fazę na nadrabianie anime, Suzume wyglądało ładnie, więc czemu nie? Szczególnie że tego typu produkcji w polskich kinach często się nie widuje.
Po pierwsze – Suzume jest piękna pod względem audiowizualnym. Każda scena obfituje w szczegóły i widać, że jest naprawdę dopracowana. Dopełnieniem tego jest świetnie zrealizowane udźwiękowienie oraz kapitalna ścieżka dźwiękowa. Już samymi tymi elementami można się napawać, a to dopiero początek.
Potem wjeżdża historia. Tytułowa bohaterka spotyka tajemniczego chłopaka imieniem Souta, który podróżuje po Japonii w poszukiwaniu drzwi, będących portalami do zaświatów. Te pojawiają się w miejscach opuszczonych przez ludzi – często na skutek katastrofy naturalnej. Jego zadaniem jest ich zamykanie, by mieszkające po drugiej stronie złe siły nie mogły się wydostać i powodować kolejnych katastrof (konkretnie – trzęsień ziemi). Oczywiście, jak to często bywa, w pewnym momencie sprawy się komplikują – jedna z pieczęci strzegących wrót zamienia się w kota i ucieka, a Souta zostaje zamieniony w krzesło. Suzume podejmuje wyzwanie i wyrusza w zwariowaną podróż, by zaprowadzić porządek.
Opis fabuły być może nie brzmi szczególnie ambitnie, ale uwierzcie mi – w tym filmie wbrew pozorom jest sporo głębi. Dla nas, europejczyków żyjących w spokojnym (pod względem katastrof naturalnych) rejonie, jego wydźwięk może nie być aż tak mocny, ale wyobrażam sobie, że dla japończyków – którzy na co dzień żyją w cieniu zagrożenia i być może stracili kogoś bliskiego w takich właśnie okolicznościach – ten film będzie wybrzmiewał o wiele mocniej. (Szczególnie, że nawiązuje do jednego konkretnego wydarzenia – tsunami z marca 2011 roku, które spowodowało między innymi awarię elektrowni jądrowej w Fukushimie). Bo o tym właśnie opowiada. O stracie, pamięci i patrzeniu w przyszłość. Nostalgiczne momenty są zbalansowane sporą dawką humoru, dzięki czemu widz sprawnie płynie poprzez historię, nie nudząc się ani chwili.
Szczerze polecam, nawet jeśli na co dzień nie oglądacie produkcji z nurtu szeroko pojętego anime (tak jak my). To urocza, ciepła historia w cudnej oprawie audiowizualnej. To też nasza pierwsza styczność z tym reżyserem (Makoto Shinkai), ale na pewno nie ostatnia – po pięknej niespodziance, jaką zaserwowała nam Suzume, chętnie sięgniemy po inne jego filmy.