Filmy z Indianą Jonesem to moje absolutnie ulubione filmy przygodowe. Mowa oczywiście o klasycznej trylogii, ze wskazaniem na część pierwszą i trzecią. Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia będzie prawdopodobnie ostatnim filmem o przygodach archeologa, w związku z czym wizyta w kinie była obowiązkowa.
Fabularnie mamy klasyk – źli ludzie chcą zdobyć pewien starożytny artefakt, a Indy uważa, że powinien on być w muzeum.
Fabularnie klasycznie – źli ludzie chcą zdobyć pewien starożytny artefakt, a Indy uważa, że jego miejsce powinno być w muzeum.
Cała akcja zaczyna się w 1969 roku, gdy oczy wszystkich są zwrócone ku gwiazdom – a konkretniej rzecz ujmując, w stronę księżyca, na którym człowiek właśnie postawił stopę. Ludzie są bardziej zainteresowani przyszłością niż przeszłością, co Indy odczuwa na własnej, akademickiej skórze.
Film jest nakręcony w klasyczny dla serii sposób – już od pierwszych sekund wiemy, co oglądamy. Sporo scen jest wyreżyserowanych w taki sposób, by przywoływały na myśl konkretne momenty z pierwotnej trylogii. Jest też kilka bardziej bezpośrednich nawiązań, w tym starzy znajomi w postaci chociażby Sallaha. Mamy sporo akcji i ogląda się to wszystko przyjemnie. Harrison Ford mimo swojego wieku dał niezły popis, a sceny z jego odmłodzoną komputerowo wersją wyglądają naprawdę dobrze. Tylko Teddy mi nie pasował. Tak, wolę Shortiego.
Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia to dobry film przygodowy. Nie dorównuje co prawda klasykom (szczerze mówiąc zdziwiłabym się, gdyby tak było), ale jest mu do nich blisko pod względem klimatu. To dobre zakończenie serii.