Gears 5 to moje pierwsze GoW od czasów jedynki i zdaje się, że niewiele się tu zmieniło. Nadal jest brutalnie. Bez kompromisów. Przygodę zaczynamy standardowo z małym oddziałem – dwa geary i dron – Jack. Jest możliwość grania w coopa, więc miejsce pozostałej dwójki mogą obsadzić nasi znajomi, choć nic nie stoi na przeszkodzie, by przygodę skończyć samemu – wtedy kompanów przejmuje AI.
Wojna, wojna nigdy się nie zmienia
Co do historii, to dalej walczymy z Szarańczą, która jak się okazuje (a to zdziwko 😉 ) nie została do końca wybita jak sugerowała poprzednia część (czego dowiadujemy się z filmiku ją streszczającego). Naszym głównym celem będzie nie zginąć w tym pierdolniku, o co nie jest znowu tak trudno, a przy tym (kolejne zdziwko) wybić raz na zawsze Szarańczę.
Gears 5 sprawia wrażenie jakbyśmy po latach wrócili do czegoś, co dobrze znamy. Odniosłem nawet wrażenie, że ta seria nie zmieniła się kompletnie od czasów pierwszej części. Mechanika poruszania się/strzelania jest niedzisiejsza, drewniana i mało responsywna. Co sprawia, że z czasem staje się wręcz męcząca (szczególnie na wyższych poziomach trudności).
Są momenty, że gra niemiłosiernie frustruje, szczególnie podczas tych największych starć, kiedy gracz jest atakowany kilkoma falami przeciwników, pomiędzy którymi nie ma punktu zapisu. W dodatku kierowany ludzik ma tendencję do blokowania się na elementach otoczenia. Co jest szczególnie irytujące w ferworze walki na wyższym poziomie trudności niż średni, kiedy musimy reagować szybko, a tu się okazuje, że gra ma na ten temat inne zdanie. Ludzikiem steruje się ociężale, w dodatku czasem potrafi nie reagować na nasze komendy. No i to blokowanie rozglądania się przy biegu, czy przy ślizganiu się od osłony do osłony, które powoduje, że nie widać co się wokół nas dzieje. No i dlaczego nie dodano czegoś takiego jak indykator informujący o tym, że koło nas wylądował czyjś granat? Czasem nawet nie jesteśmy tego świadomi, tym bardziej że nasze padalce z oddziału nie zawsze nas o tym raczą poinformować. Taki wskaźnik troszkę by sprawę ułatwił.
AI gutków z drużyny z drobnymi wyjątkami daje radę. Czasem zdarza się, że gubią drogę, albo strzelają tak, aby tylko nie trafić w to, w co powinni. Czasem pchają się nam przed lufę skutecznie zasłaniając widok i uniemożliwiając celowanie.
Przez całą grę trafiłem na dwa spore błędy, kiedy skrypty nie zadziałały. Pierwszy, gdy pewien robocik – przypominający swym wyglądem kosz na śmieci – wziął się zaciął na amen i za nic nie chciał mnie przeprowadzić przez laboratorium. Drugi raz zdarzył się w jednej z ostatnich walk, kiedy miniboss postanowił zespawnować się na ciężarówce, zamiast za nią, przez co gra zgłupiała po zakończeniu walki i nie była w stanie załadować przerywnika. Na szczęście w obydwu przypadkach pomogło wczytanie wcześniejszego sejwa.
Skoro już przy bossach jestem to warto o nich słowem wspomnieć. Z tak generycznymi i nudnymi walkami to już dawno się nie mierzyłem. Matriarch wydaje się być copypastą walki z Berserkerem z pierwszej części. Nieco różni się co prawda mechaniką, ale otoczenie jakby nieco znajome. Pierwsza walka z Krakenem na platformie startowej rakiety (pomijając absurdalność całej sceny) zdaje się małym powiewem świeżości. Kiedy spotykamy go drugi raz, zakleszczonego pod platformą i musimy walczyć z jego językami (tak kuźwa językami, odrastającymi niczym głowy hydry) co nie dość, że jest totalnie absurdalne to jeszcze w ciul nudne, żmudne i frustrujące.
Technikalia
Jest dobrze. Na moim zestawie PC gra trzyma równe 60 FPS, chociaż zdarzają się momentami drobne potknięcia, ale nawet wtedy licznik nie spadał poniżej 50 FPS – przy wysokich ustawieniach grafiki. Wychodzi więc na to, że GTX1060 daje jeszcze radę, chociaż można powiedzieć, że to ostatni zryw, bo coraz częściej w nowych tytułach nie ma szału.
Podsumowując
Miało być krótko, a u mnie wyszło, że przy grze spędziłem ok 30h. Bywały frustrujące momenty, szczególnie przy niektórych walkach z bossami, które były nudne i żmudne. Często to nie tyle boss stanowił wyzwanie, ile konieczność kopania się z drętwym sterowaniem, które sprawia wrażenie jakby kierowało się drewnem, a nie ludkiem. Niektóre walki kończyłem na najniższym poziomie trudności, żeby sobie nieco sprawę ułatwić i obniżyć poziom frustracji. Zdecydowanie trzy rzeczy ratują tutaj sytuację. Strzelanie – strzela się bowiem rewelacyjnie, filmowość i oskryptowanie (jeśli te oczywiście działają prawidłowo).
Kampania jest świetnie prowadzona. Lokacje są niesamowite i dopracowane. Pełno w nich detali i są bardzo zróżnicowane. Idealne tempo rozgrywki – co chwilę coś się dzieje, pojawiają się nowe możliwości, nowi przeciwnicy, wyzwania. Przy bardzo dobrym początku i niesamowitej końcówce gra rozczarowuje pseudo otwartym i w dodatku pustym światem (właściwie to dwoma, bo mapy są dwie, z czego druga na mój gust nieco za duża) w połowie rozgrywki. Widać, że Coalition próbowało na siłę wepchnąć nieco świeżości w skostniałą formułę, ale nie wyszło to najlepiej i gra zwyczajnie przynudza w tych momentach.
Tytuł niestety na raz. Póki co nie mam ochoty na więcej, a w kolejce czeka na mnie jeszcze DLC – Hivebusters (ponoć lepsze niż podstawka, chociaż zapewnia tylko ok 3h zabawy). Któregoś dnia na pewno po nie sięgnę, ale jak nieco odpocznę od tego tytułu.
Ogrywane na:
- Ryzen 7 3800X
- 16 GB RAM
- Gigabyte GeForce GTX 1060 G1 Gaming
i: przy wysokich detalach przez większość czasu gra utrzymywała 60 FPS, chociaż zdarzały się czasem drobne potknięcia, ale nawet wtedy licznik nie spadał poniżej 50 FPS.