What Happened to Monday był ostatnim filmem Wirkoli który miałem zaległy. W końcu udało mi się nadrobić zaległości i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to najlepszy film tego reżysera.
Dystopijna niezbyt odległą przyszłość, w której Ziemia musi się zmierzyć z przeludnieniem. Każda rodzina, która chce mieć potomstwo nie dość, że musi spełniać odpowiednie warunki to jeszcze może mieć co najwyżej jedno dziecko. Jeśli dzieci urodzi się więcej to trafiają do specjalnego ośrodka, gdzie poddawane są hibernacji w której będą sobie przebywać w oczekiwaniu na lepsze czasy.
W pewnej rodzinie rodzi się siedem identycznych dziewczynek. Siedem sióstr. Ich przyjście na świat udaje się zatuszować. Każda z nich dostaje imię zgodne z dniami tygodnia. Od tej pory wszystkie będą musiały żyć życiem jednej osoby. Ich, można powiedzieć, sielskie życie kończy się, gdy jedna z sióstr nie wraca na noc do domu. Nie dość, że burzy to dotychczasowy harmonogram życia rodziny, to sprawia, że całą mistyfikację może szlag jasny trafić.
Za scenariusz oraz reżyserię What Happened to Monday odpowiada Tomy Wirkola. Ten sam, który zrobił dwie części Dead Snow, oraz Złe Dni (The Trip), o którym pisałem całkiem niedawno. Film o siedmiu siostrach jest zupełnie inny od tego co nakręcił do tej pory. To zdecydowanie najpoważniejszy z jego filmów, a zarazem najbardziej ponury i dojrzały.
Czy What Happened to Monday mogę polecić? Zdecydowanie tak, ale nie wszyscy będą się podczas seansu dobrze bawić. To specyficzne, powolne kino, którego siła polega na skupieniu się wokół opowiedzenia pewnej historii bez nastawiania na tanią akcję i sensację. Ot dobre kino, tyle i aż tyle, idealne na leniwą niedzielę.