On – reżyser podrzędnych telenoweli, ona – niespełniona, marna aktorka, znana najbardziej z reklamówek. Obydwoje siebie nienawidzą. W pewien weekend wyruszają do górskiej chatki, by odpocząć od codzienności, która ich wyniszcza. Każde z nich ma także plan jak wykończyć współmałżonka i zgarnąć niemałą sumkę z ubezpieczenia. Nie wiedzą jeszcze, jak ten wypad wpłynie na ich życie.
Górską chatkę, w której mieli się zatrzymać, obrała sobie także trójka uciekinierów z więzienia jako tymczasową miejscówkę, w której chcą przeczekać pościg. Kiedy jedni i drudzy trafiają na siebie, zaczyna się nierówna walka o przeżycie.
Tommy Wirkola – reżyser, który ma na swoim koncie „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” (typowy przygodowy średniak), „Siedem Sióstr” (bardziej znane jako „What Happened to Monday” – dystopijny thriller sci-fi) oraz dwie części kultowego w pewnych kręgach „Dead Snow”, wrócił można powiedzieć do korzeni i zrobił kolejną czarną komedię. Zdecydowanie mniej groteskową niż obydwie części „Dead Snow”, a także mimo wszystko od nich poważniejszą. Jak na dobry slasher przystało, nie mogło zabraknąć także litrów krwi czy przerysowanych scen walki.
Film, jak na kino norweskie przystało, wolno się rozkręca. Pierwsza połowa jest dosyć rozczarowująca i wręcz nie zachęca do dalszego oglądania. Warto jednak dać szansę, bo druga potrafi wynagrodzić wcześniejsze słabości. Podczas seansu dobrze się bawiłem. Dostałem wszystko to, czego bym oczekiwał od tego typu filmu. Czarnego humoru, litrów krwi i wyśmienitej ścieżki dźwiękowej w rockowo-metalowych klimatach. Wirkola potrafi w ambitne kino – co udowodnił w Siedmiu Siostrach, ale mam wrażenie, że najlepiej czuje się robiąc kolejny leśny slasher, w którym może bawić się konwencją. Dla wielbicieli kina norweskiego, slasherów i Dead Snow pozycja obowiązkowa.
Film dostępny jest na Netflix.
PS. Na końcu filmu jest scena będąca niezłym komentarzem do amerykańskiej poprawności politycznej.