Jakby mi ktoś powiedział, że będę (i to jeszcze z zainteresowaniem!) oglądać serial o perypetiach trenera piłki nożnej oraz jego klubu, to bym temu komuś kazała iść i puknąć się w czoło. Bo, delikatnie mówiąc, nie przepadam za tym sportem. Dlaczego więc Ted Lasso tak mnie wciągnął?
Po pierwsze sama piłka nożna ma tu znaczenie drugo-, albo nawet trzeciorzędne. Równie dobrze można by zamiast niej podstawić dowolny inny sport drużynowy i też by się kleiło. Siłą serialu są postaci, rewelacyjnie zresztą zagrane. Jest tytułowy Ted, trener futbolu amerykańskiego, który przyjeżdża do Londynu by objąć stanowisko trenera piłki nożnej (o której nie ma pojęcia). Razem z nim przyjeżdża jego przyjaciel i prawa ręka, małomówny i nieco tajemniczy trener Beard. Jest Rebecca, bajecznie bogata właścicielka klubu, która rozgrywa własną grę. No i oczywiście drużyna, chociaż z bliska będziemy śledzić losy tylko kilku wybranych zawodników.
Serial utrzymany jest w lekkiej tonacji. Znajdziemy tu sporo humoru różnego rodzaju, od czysto sytuacyjnego, po ten oparty na różnicach kulturalno-lingwistycznych USA i UK, ale oczywiście nie tylko (na przykład fraza „winner winner football dinner” mnie zaskoczyła). Nie brakuje tu też poważnych tonów, bo tak to już w życiu jest, że nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli. Bohaterowie zmagają się z szeregiem własnych problemów wszelakiej natury. Na plus na pewno trzeba zaliczyć to, że nie czułam, by jakieś wątki były wciskane na siłę, i mimo sporej liczby odcinków nie czuć spadku formy (taki sucharek, hehe).
Jest to klasyczna opowieść o ludziach i ich problemach, zrealizowana z pomysłem, w piłkarskich okolicznościach przyrody. Jeśli więc takie klimaty wam pasują, to będziecie zadowoleni; jeśli niekoniecznie – i tak dajcie Tedowi szansę. Ja tak zrobiłam i nie żałuję.
Do obejrzenia na Apple TV. W tej chwili dostępne są 3 sezony, odcinki po 30-60 minut.