Pisząc zajawkę na Instagrama jakiś czas temu przewidywałem, że Patomotoryzacja oczami Motobiedy będzie najgorszą książką tego roku, z jaką przyszło mi się zmierzyć. Napisana na góra 35% pozycja bynajmniej nie jest przeznaczona dla miłośników wszelkich pierdolonezów, fiatow 125 i całej socjalistycznej motoryzacji. Ze świeczką w niej można szukać ckliwych historyjek, jak to wspaniali inżynierowie byli blokowani przez władze, a ich wizjonerskie pomysły były odrzucane. Jest w niej za to dużo plucia na graty, czy też wyroby samochodopodobne, jak autor nazywa te wszystkie cuda techniki.
Michał Koziar „znafca” motoryzacji, szerzej znany z prowadzonego youtubowego kanału „Motobieda” postanowił wydać książkę. To chyba zresztą pierwsza jego taka próba wydania czegoś na papierze, bo z tego co kojarzę to do tej pory co najwyżej kalendarze robił. Postanowił, że wrzuci do niej wszystko to o czym opowiadał na swoim kanale, a co dotyczyło motoryzacji socjalistycznej, czy też z bloku wschodniego. Jeśli ktoś uważnie śledzi kanał to nie znajdzie tutaj niczego nowego. Wszystko to już było w formie wideo. Nie mogło tu także zabraknąć obowiązkowych suchych i nieśmiesznych, aczkolwiek bardzo dobrze znanych żartów. Czy przypadkiem nie pisałem chwilę wcześniej, że to taka książka na mocne 35%? No więc właśnie.
Patomotoryzacja może stanowić bogate źródło wiedzy o autach z demoludów. Szczególnie dla tych, którzy te fury znają z opowieści rodziców. Nie są to takie super auta jakby się mogło wydawać, a opinia o nich jest przesadzona. W tamtych latach tyle tego jeździło, bo nie było nic innego i były tanie – zarówno w utrzymaniu jak i serwisie – byle Zdzisiek w osiedlowym garażu był w stanie ogarnąć ich mechanikę. Często było też tak, że podstawowy serwis to sobie sam właściciel takiego wehikułu ogarniał.
Na plus można zaliczyć ładne wydanie. Książka jest w twardej oprawie, bogato ilustrowana zdjęciami, które odnoszą się bezpośrednio do treści, przez co czytelnik wie o czym czyta. Co tam by jeszcze można zaliczyć do plusów? Może to, że powstała?
W którymś z ostatnich filmów autor się chwalił, że tej książki nie czytał. Niestety mu wierzę. Może gdyby ją przeczytał, to pozwoliłoby mu to wyeliminować masę błędów, które tu są. Literówki, przekręcone słowa, powtórzenia. Co tu się dzieje, masakra. Co najciekawsze, najgorszy jest sam początek, im dalej to tych baboli jest zdecydowanie mniej. Chyba, że to ja się już w pewnym momencie przyzwyczaiłem i przestały mi one przeszkadzać. Tak czy tak zabrakło tu korekty, która pomogłaby to ogarnąć.
A czego dowiemy się z książki? Tego, że jeżdżenie starymi autami w dzisiejszych czasach z własnej i nieprzymuszonej woli podpada pod masochizm. Dowiemy się także jakie były patenty na drutowanie aut i ile taka fura potrafiła zrobić kilometrów zanim silnik się rozsypał i wymagał kapitalnego remontu. Chyba już wiem skąd się wzięła opinia, że jak samochód zrobi 100k kilometrów to jedyne do czego się nadaje to na złom. Dzisiaj przebiegi powyżej 200, 300 tysięcy już na nikim nie robią wrażenia, bo byle Opel jest w stanie tyle wykręcić, ale w tamtych czasach to… no cóż, najlepiej to sobie sami poczytajcie. No chyba, że należycie do tych co głoszą szumne hasła „Ratujmy klasyki” to wtedy lepiej nie.
No dobra, ale dla kogo to jest pozycja? Przede wszystkim dla znających kanał youtubowy Motobieda, podobnych do mnie miłośników PRL’owskich aut, którzy twierdzą, że ich miejsce jest na śmietniku, ewentualnie w zgniatarce oraz wszystkich tych, którzy w sumie to sam nie wiem, chcieliby powspominać jaka ta motoryzacja nie była cudowna? No właśnie, nie była. Co też udowadnia autor, który te wszystkie fury miał przyjemność, czy też nieprzyjemność testować. I pisze o nich tak jak sobie na to zasługują. Bez ściemniania i ckliwej melancholii.
W mojej ocenie 3/10 (tak serio to 7/10)
Oprawa: twarda
Ilość stron: 199
Cena: 48 zł
Gdzie kupić: