Publicystyka

Kyrie Elejson

Wieś trawił żarłoczny ogień. Ubrani w skórzane płaszcze Egzekutorzy obserwowali ten teatrzyk destrukcji w milczeniu. Najwyższy z nich, łysy jak kolano Madine, odłączył dopływ gazu do lufy swego miotacza ognia i spojrzał smutno na współtowarzyszy. Sługi Kościoła, żołnierze Boga nie wzbudzali w nikim pozytywnych uczuć. Barczyści, wysocy, emanujący brutalna siłą, przypominali swym wyglądem bardziej płatnych zabójców niźli zakonników. Egzekutor, mający wyskrobane na przyłbicy hełmu litery XTC, niespodziewanie wypluł ze swej broni jeszcze jeden żarłoczny język ognia. Przez monotonny huk ognia przedzierał się nieludzki wrzask płonących wewnątrz budynków ludzi. Madine zacisnął szczęki i spojrzał na XTC.

– Powiedziałem: wstrzymać ogień.

Tak było zawsze. Powietrze lśniące od potwornie wysokiej temperatury, krzyki niewinnych, Egzekutorzy dający upust swoim najbardziej chorym żądzom. Madine przerażało to od momentu, gdy uświadomił sobie, że ludzie tak naprawdę niczego się nie nauczyli.

Miasta rozwijały się. Przemyślane inwestycje zmieniały parki w sięgające nieba wieżowce, skwerki znikały na rzecz  centrów handlowych. Stany Zjednoczone uderzyły na Iran, nie zważając na groźbę użycia broni atomowej. A Mc Donalds nadal karczował tysiącletnie lasy i amazońską dżunglę pod pastwiska. Czy ktoś zważał na to, że Ziemi został wymierzony policzek? Nie sądzę. Nie sądzę też, aby dziś zdawali sobie z tego sprawę. Agresja przeżywała wówczas swój „złoty okres” – była jedynym uniwersalnym językiem. Ludzie mordowali się dla pieniędzy, a nawet dla czystej przyjemności. Manifestacje anarchistów krwawo tłumione przez doborowe oddziały policji, neonaziści organizujący swoje obozy szkoleniowe, kradzieże, gwałty… Taki był świat, jaki pamiętam przed tym, co wydarzyło się później. Przed Kryzysem.

Madine usiłował dojrzeć cokolwiek poprzez kłęby siwego dymu wznoszącego się skręconą wiązką wysoko w niebo. Sadza i popiół były wszędzie – oblepiały okoliczne drzewa, przykrywały ziemię, dostawały się w szczeliny pancerzy i płaszczy. Mimo, iż było bardzo pogodnie i słonecznie, najbliższa okolica była w przeważającej części szara lub czarna. Zwęglona. Zakonnicy otoczyli wieś pierścieniem, pilnując, aby nikt nie wydostał się z małego piekła, jakie urządzono dla jej mieszkańców.  Co prawda, raz na jakiś czas zawsze komuś udawało się uciec przed karzącą ręką Kościoła, lecz ogólnie zakon Egzekutorów działał bardzo sprawnie.

Madine wspiął się na niewysoki pagórek i spojrzał uważnie na dogorywającą wieś. Jak zawsze w tych chwilach, czuł się bardzo stary i zmęczony. Razem z grzesznikami ginęli także niewinni i choć wszyscy wiedzieli jakie ogromne koszty niesie za sobą Wiara, Madine za każdym razem miał wszystkiego serdecznie dosyć. Najbardziej dziwiło go to, z jakim zapamiętaniem  wykonywali rozkazy jego podwładni. Kamienne twarze – płomienie sięgające dachów chałup – metodyczny terkot karabinów maszynowych.

– Gunther, przygotuj grupę do wymarszu – Madine odezwał się do krótkofalówki.

– Tak jest, ale… – głos, jaki usłyszał zupełnie nie pasował do obecnej sytuacji. Był pełen życia i na swój sposób… wesoły.

– Ale?

– Przedarła się jedna osoba. Co prawda, płonął już częściowo, ale i tak zadziwiła mnie jego żywotność.

– Rozumiem. Na jakim odcinku? – Madine począł schodzić w dół, kierując się w stronę znikającej wśród pól drogi.

– O ile się nie mylę, zawiódł Manson – zatrzeszczał w słuchawce Gunther.

– Wybaczać, rzecz boska. Zaiste. Gunther, proszę się ze mną spotkać za pięć minut przy drodze wymarszu. Musimy przygotować raport. Proszę też zgromadzić tam wszystkich ludzi. Aha, i chcę widzieć się z Mansonem. – Madine raz jeszcze ogarnął wzrokiem okolicę – Nic tu po nas. Zbieramy się.

– Tak jest.

Zbliżało się dwudzieste pierwsze milenium. Praktycznie każde ugrupowanie religijne upatrywało w tym wydarzeniu nadchodzącego końca świata. Armageddon był chyba najpopularniejszym tematem – katastroficzne filmy, książki, reportaże o genezie Końca, publicystyczne programy o Czterech Jeżdźcach… Sądzę, że mogę śmiało powiedzieć, że… czekaliśmy na Koniec. Już pod sam koniec 1999 roku, wszystkim odpało. Przemoc, brutalność i agresja sięgnęły wówczas szczytu. Miałem kiedyś przyjaciela, który… Teraz jest to już nieistotne. Teraz mało co się liczy.

Słońce zaczynało już znikać za czarną krawędzią lasu, kiedy Egzekutorzy wymaszerowali z dogorywającej wioski.

Czterdziestoosobowy oddział relignych psychopatów, zabójców i totalnych świrów ubranych w czarne mundury i skórzane płaszcze. Gestapo Kościoła, jak mawiali odważni. Zakon Egzekutorów był najpotężniejszą armią Nowego Świata.

Gunther podbiegł do idącego na czele grupy Madine. Po drodze wyjął z plecaka notatnik i ołówek, po czym odezwał się głucho, próbując złapać oddech.

– Wzywał mnie pan

– Tak. Ma pan na czym pisać? Świetnie. Ok, data, miejsce akcji… to już wpisze pan sam. To samo tyczy całej tej grzecznościowej babraniny. No, to powiedzmy tak – Madine wziął głęboki oddech – Z wiadomego źródła, przecinek, dowiedzieliśmy się o obecności innowierców we wsi… nazwę sam pan już wpisze, bo ja nie pamiętam.

– A heretycy?

– Ach, racja. Innowierców i heretyków we wsi… Zastosowaliśmy standardowe metody oczyszczania skupisk ludności z grzeszników. Tu wpisze pan, ile zużyliśmy gazu i paliwa. Straty własne – brak. Aha, i proszę wpisać tam coś optymistycznego o tym, który się wymknął.

– Tak jest.

– Gdzie jest Manson?

– Już go wzywam.

– To dobrze.

Manson okazał się jednym z najmłodszych członków oddziału. Madine już dawno przestał się interesować nowymi ludźmi. Miał kilku Egzekutorów, na których zawsze mógł polegać. To wystarczało w zupełności, aby być pewnym swej pozycji i nie obawiać się stale o swój własny tyłek. Dowódca oddziału spojrzał w oczy Mansona i gestem pokazał, aby chłopak zszedł na bok drogi. Zakonnik wykonał rozkaz i stanął na baczność.

– Czy wiesz co zrobiłeś? – spytał bardzo powoli Madine.

– Tak majorze poruczniku.

– Przepuściłeś heretyka.

Chłopak zadrżał. I dobrze, będzie miał dzieciak nauczkę. Walka z heretykami to nie zabawa.

– Młody jesteś, to i ci wybaczę… – gwałtownie odwrócił się i uderzył Mansona w szczękę mocnym sierpowym.

Zakonnik upadł na ziemię, plując krwią. Egzekutorzy mijali ich dwóch w ponurym, milczącym pochodzie. Madine odezwał się w przestrzeń:

– Zabierzcie go, bo chyba nie jest w stanie iść samemu.

Po czym ruszył przed siebie.

Kiedy wreszcie nadszedł Koniec, nikt nie był na niego tak naprawdę przygotowany. Co więcej, mało kto jeszcze go oczekiwał. Najbardziej ucierpieli mieszkańcy wielkich miast, tak pięknie wykwitłych na Ziemi. Najbardziej zadziwiająca była jednak forma Gniewu Bożego – nie było żadnego morza ognia, krwawego deszczu. Nie narodził się Antychryst. To lasy i dżungle, tak cierpiące podczas ludzkich rządów, stały się potężniejsze niż kiedykolwiek – zielona fala zalała miasta i pola uprawne. Jak już mówiłem, ucierpieli przede wszystkim mieszkańcy miast. Przyzwyczajeni do luksusów i życia na ustalonym poziomie, nijak nie potrafili odnaleźć się w Nowym Świecie. Świecie, w którym to ONI byli słabi i nadzy. Kościół umiejętnie wykorzystał fatalną sytuację moralną ludzi – wśród słabych znalazł rzeczywista wiarę i oddanie. Znalazł tez swoich przeciwników. A potem powstaliśmy my – Egzekutorzy.

Madine zrównał krok z Gecko, najbliższym mu zakonnikiem. Jako oficerowie, dzielili tę samą komnatę, zaś czasem istniała pomiędzy nimi taka rzecz, jak przyjaźń. Gecko miał krótkie włosy i co najmniej dwudniowy zarost. Zawsze gdy nie był na misji, Gecko palił grube cygaro. Przez to wokół zakonnika zawsze unosiła się aura ostrego, cuchnącego tytoniu.

– chyba trochę przesadziłeś, nie uważasz? – spytał po chwili milczenia Gecko.

– Daruj sobie. Dzieciak musi nauczyć się, że bycie jednym z nas nie jest piknikiem. Rozumiesz to?

– Ale żeby od razu wybijać mu kilka zębów…

– Zdarza się.

– Fakt.

Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu przez gęsty las. Reszta z czterdziestoosobowego składu wesoło rozmawiała ze sobą; Egzekutorzy byli w zasadzie zadowoleni z wykonanego zadania. Szosa, po której maszerowali była w znacznej części podziurawiona i wykrzywiona przez biegnące tuż pod nią korzenie potężnych drzew. Właśnie dlatego, Zakonnicy zmuszeni byli poruszać się pieszo. Madine z wykwitającym na twarzy błogim uśmiechem przypomniał sobie początek akcji. Egzekutorzy zbliżali do niewielkiej wsi bardzo powoli – wręcz niedbale – zamykając ją w zabójczym pierścieniu. Mimo wielu ofiar niewinnych, akcja przeprowadzona była wzorowo. Madine wracał powoli dobry humor.

– Widzisz go? – pierwszy odezwał się Gecko.

– Nie… ale powoli zaczynam czuć.

– Heheh.

Tak jak wyłaniali się z gęstego lasu, coraz wyraźniej widzieli ogromne, polodowcowe jezioro, zalewające całą dolinę. Na środku zbiornika wody wyrastała spora, skalista wyspa, na której to nieodmiennie od wielu tysięcy lat stał Zamek. Budowla ta, wybudowana w kilku stylach architektonicznych, spełniała wiele funkcji. Podstawową z nich był klasztor i siedziba lokalnego proboszcza. Zamek szczycił się obszernymi lochami i świetnie zaopatrzoną biblioteką. Dla Madine najważniejsze było jednak to że, mieszkali tu Egzekutorzy. To miejsce było też i jego domem.

Papież postąpił mądrze tworząc nasz zakon. Nie mógł zrobić nic innego, skoro chciał zatrzymać swą władzę i  wpływy. Miał przed sobą trudną misję ponownego zaszczepienia Wiary w sercach tak wielu „zbłądzonych owieczek” Jesteśmy Egzekutorami – szanujemy prawa Ziemi i służymy bogu. Nie znamy litości i przebaczenia. Jesteśmy niepokonani. We shall never surrender.

Maciej Ogiński

Reset czerwiec/1998

Kr4wi3c

Niepoprawny marzyciel, słuchający na codzień dziwnie nie wpadającej w ucho muzyki z gatunku tych ostrzejszych, grający z reguły we wszelkiego rodzaju FPS'y podszyte lekko warstwą cRPG ale nie pogardzający też cRPG pełną gębą oraz raz na jakiś czas jakąś przygodówką z rodzaju tych starszych.

Related Articles

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button